Beata Czapska urodziła się i wychowała w Warszawie w rodzinie arystokratycznej. Trudno się jednak tego od niej dowiedzieć, gdyż jest osobą niezwykle skromną. Ukończyła architekturę na Politechnice Śląskiej, a od 1974 roku mieszka i pracuje w Paryżu. Rzeźby uczyła się w pracowni znanego paryskiego rzeźbiarza, poety i pedagoga Rene Coutelle’a. Na swoim koncie ma wiele wystaw we Francji, Belgii, Szwajcarii, Egipcie, Polsce i w innych państwach. Jej instalację rzeźbiarską pt. „Five Dreams” można zobaczyć w Parku Zdrojowym przy Konstancińskim Domu Kultury w Konstancinie-Jeziornie.
Iwona Staroszczyk: Pani Beato, wspomniała Pani kiedyś, że rzeźba przyszła do Pani sama. Proszę opowiedzieć jak wyglądała Pani droga do rzeźby?
Beata Czapska: Rzeczywiście, rzeźba do mnie przyszła sama. Pod koniec lat 70-tych, kiedy mieszkałam już w Paryżu i pracowałam jako architekt, zadzwonił do mnie mój wykładowca rzeźby jeszcze z czasów studiów na Politechnice Śląskiej, profesor Stanisław Słodowy. Potrzebował pomocy, ponieważ wstawił prace swoje i swoich kolegów artystów do jednej z paryskich galerii, która je sprzedała, ale nigdy się nie rozliczyła. Miał adwokata, lecz nie znał języka francuskiego i poprosił mnie o wsparcie. Umówiliśmy się w atelier u jego znajomego, René Coutelle’a, znanego artysty, który wychował cale pokolenia świetnych rzeźbiarzy. Choć całe to wydarzenie miało miejsce w dość skomplikowanym okresie mojego życia – rozwód, wyprowadzka, małe dziecko, tysiące rzeczy na głowie – moje poczucie obowiązku nie pozwoliło mi zostawić rodaka w potrzebie i wybrałam się na umówione spotkanie. Pracownia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Mieściła się w dawnym studium rzemieślniczym i szło się do niego długim podwórkiem by w końcu wejść w zarośnięty ogród. W gęstwinie kryły się najrozmaitszej wielkości rzeźby o wielorakiej tematyce. Niektóre porośnięte były już mchem, a inne świeżo ukończone. To był taki jakby fantastyczny świat. Na końcu ogrodu stał masywny, granitowy stół przy którym odbywały się posiłki i rozmowy. W południe każdy z uczestników przynosił coś do jedzenia i była to okazja do najrozmaitszych dyskusji, między innymi o sztuce, literaturze i poezji, filozofii czy tez najnowszych odkryciach fizyki. W tamtych czasach rzeźba niespecjalnie mnie interesowała, jednak zaprzyjaźniłam się z René Coutelle’em dzięki wspólnej pasji do literatury. W czasach kiedy mieszkałam jeszcze w kraju, przeczytałam setki książek dostępnych wtedy w Polsce, ale to właśnie przez przyjaźń z tym niezwykłym człowiekiem mogłam wypełnić luki w zakresie tej części literatury, która nie była z różnych względów tłumaczona. René Coutelle był bardzo ciekawą postacią – doskonały rzeźbiarz i pedagog, wszechstronnie oczytany. Miał tez świetną pamięć – często przytaczał cytaty z literatury i poezji, potrafił wymienić imiona i nazwiska bohaterów książek przeczytanych czterdzieści lat wcześniej.Ostatecznie mój dawny profesor rzeźby wygrał sprawę i odzyskał pieniądze, a ten, wydawałoby się pozornie nieistotny, incydent pomocy drugiemu człowiekowi, spowodował późniejszy przełom w moim życiu.
IS: Jak to się stało że zaczęła Pani rzeźbić?
BC: Do pracowni Coutelle’a przychodzili na lunch bardzo interesujący ludzie z najrozmaitszych środowisk – dyplomaci, pisarze, intelektualiści. Dyskusje były pasjonujące. Początkowo uczestniczyłam w tych fascynujących spotkaniach wyłącznie w soboty, ponieważ w tygodniu pracowałam biurze jako architekt. Coutelle pytał mnie często: „Kiedy pani zacznie rzeźbić?”. Więc w końcu, by zrobić mu przyjemność, zabrałam się do pracy nad kamieniem, który mi przygotował. Był to kawałek piaskowca, którego nigdy zresztą nie skończyłam. Jest to jeden z niewielu kamieni, którego do tej pory nie zdołałam polubić. Nie przypuszczałam w owym czasie, że rzeźbienie będzie kiedyś moim podstawowym zajęciem. Wtedy traktowałam to bardziej jako rozrywkę i chęć przebywania w tej „wylęgarni talentów”. W pracowni rzeźbiło nie więcej niż trzech czy czterech uczniów na raz. W sumie było ich dużo więcej, może nawet koło 20-tu. Nie wszyscy przychodzili regularnie. W pewnym momencie zamknęli biuro architektoniczne, w którym pracowałam i znalazłam się na bezrobociu. Zbiegło się to z okresem, kiedy do architektury weszły komputery. Nie wyobrażałam sobie spędzania wielu godzin przed jego ekranem i nie mogłam się zmusić, by na nowo szukać pracy w moim zawodzie. Wówczas Coutelle zaproponował: „Niech pani przyjdzie rzeźbić”. Był to trudny, a jednocześnie szalenie ciekawy okres. Syna oddawałam do żłobka, wsiadałam na rower, bo nie miałam pieniędzy na metro i jechałam na drugi koniec miasta do jego pracowni, robiąc ponad 40 km dziennie. Byłam zresztą jedyną osobą, która mogła przychodzić codziennie. Pozostałym uczniom wolno było przychodzić dwa razy w tygodniu, dzięki czemu unikało się zbyt dużego zgromadzenia.
IS: Czy gdy zaczynała Pani zajmować się sztuką, od razu rzeźbiła Pani bezpośrednio w materiale, rysując na kamieniu? Czy najpierw może tworzyła Pani modele?
BC: Coutelle wymagał robienia małego modelu. By uczyć i móc prowadzić ucznia, musiał znać jego zamysł. Nigdy nie pracowaliśmy tak jak to czasem widzę w Orońsku (Centrum Rzeźby Polskiej), gdzie rzeźbiarze robią najpierw modele gipsowe w tej samej skali, by potem, metodą punktowania, przenosić je na kamień. Jest to dla mnie niezrozumiałe. Dlaczego nie rzeźbić od razu w kamieniu? Nie miałabym ochot raz wykonanej pracy w gipsie czy innym materiale, wykuwać w takiej samej skali w kamieniu. Widocznie taki system stosuje się na akademiach sztuk pięknych. Sądzę, że moja twórczość miałaby zupełnie inny charakter, gdybym skończyła ASP. Polska szkoła rzeźby to jedna z lepszych w Europie, ale wywiera duże piętno na studentach. W Paryżu właściwie wszyscy kuli bezpośrednio, czyli metodą tzw. „taille directe”. Termin ten powstał jako przeciwstawienie się punktowaniu, czyli robieniu wzorca i potem przenoszeniu go na kamień. Nie robię modeli, nie są mi one pomocne. Rysuję bezpośrednio na kamieniu. Mam ogólny zarys tego nad czym mam pracować, ale nie jest to wizja precyzyjna. Każdy element formy może zmieniać w czasie pracy położenie, by w pewnym momencie znaleźć swoje ostateczne miejsce. Staram się na początku pracy z kamieniem unikać ruchów zbyt definitywnych, które pozbawiłyby mnie nieodwracalnie tej możliwości. Są rzeźbiarze, którzy zanim przystąpią do pracy, mają już wymyśloną do końca całą formę i stają przed kamieniem z gotowa ideą. Z miejsca odcinają partie bryły, które nie uczestniczą w ich pomyśle. Gdy w czasie pracy wynikną jakieś problemy związane z natura kamienia, a które zmuszają ich do zmiany planów, to dużo trudniej jest im się z tym pogodzić i często porzucają zaczętą już rzeźbę.
IS: Czyli podąża Pani za materiałem.
BC: Tak, właściwie ma Pani rację, że to kamień wskazuje mi drogę, a ja go tylko uważnie słucham. Trzeba starać się zawsze znaleźć takie wyjście, które leży w charakterze materiału, czy jest to kamień czy drewno.
IS: Słynie Pani z umiejętności trafnego dobrania materiału do tematu, który chce Pani wyrzeźbić. Nie rzeźbi Pani zewnętrza modela, lecz stara się uchwycić jego istotę i to, co on przeżywa. Jaki jest Pani sekret, że tak wspaniale to Pani wychodzi?
BC: Nie jestem pewna, czy to mi wspaniale wychodzi. Nigdy nie jestem do końca zadowolona z tego, co robię, więc nie jesteśmy tego samego zdania (śmiech). Gdy widzę niedociągnięcia w skończonej już pracy, mówię sobie, że następna rzeźba będzie lepsza i to jest niejako moim motorem działania. Tego, że materiał musi być odpowiednio dobrany do planowanego tematu nauczył mnie Coutelle. Oczywiście, można wyrzeźbić niemal wszystko w każdym materiale, ale wówczas łatwo pomylić rzeźbę z rzemiosłem. Materiał powinien być dobrany do kształtu i charakteru modela. W miarę lat i doświadczeń przychodzi to samoistnie – albo znajduję kamień, który już do mnie przemawia, albo mam pomysł i szukam odpowiedniego kamienia do jego realizacji. Właściwie każdy kruszec do mnie coś mówi i mnie intryguje, lecz najbardziej lubię czarny granit. Można w nim bardzo precyzyjnie rzeźbić, uzyskując przy tym gradacje odcieni – od jasnoszarego, prawie białego, poprzez ciemniejsze tonacje, aż do głębokiej czerni spowodowanej polerem.
IS: Poszukuje Pani w swoich modelach, które zwykle są ze świata fauny, cech ludzkich. A ja widzę w Pani rzeźbach delikatną linię, łagodność, wolność, subtelność. Czy rzeczywiście tak Pani widzi człowieka?
BC: Jestem urodzoną optymistką i uważam, że każdy, nawet najgorszy bandyta, posiada w sobie coś dobrego, tylko tego jeszcze nie odkrył. Jest to przekonanie, że każda ludzka czy zwierzęca istota ma w sobie pozytywną esencję. Często wychowanie, osobiste doświadczenia czy może pozostałości z poprzedniego życia, jeśli ono istnieje, tworzą te złe naleciałości. Istota ludzka czy zwierzęca jest dobra z natury i to jest to, co mnie zajmuje. Nie interesuje mnie odzwierciedlanie zła – jest go wszędzie pełno, po co je jeszcze powielać? Sztuka powinna otwierać nam oczy na piękno i uczyć dostrzegać je wszędzie. Jednak każdy artysta ma swoją drogę, a widocznie moją jest pokazywanie tego, co dobre i piękne w istotach zwierzęcych. Według mnie nie różnią się one niczym od człowieka. Posiadają te same uczucia, przeżywają te same emocje. Oczywiście mają one jednak swój własny, specyficzny charakter i cechy. To właśnie próbuję pokazać poprzez moją twórczość.
IS: Kilkakrotnie przeczytałam, że od początku pani podróży z rzeźbą dąży pani do czystej formy.
BC: Rzeźba jest czystą formą – w przeciwieństwie do architektury czy designu, które pełnią swoje funkcje. To wyrażenie – czysta forma – jest jakby powiedzeniem stworzonym wręcz w odniesieniu do rzeźby, która stanowi formę samą w sobie. Funkcji, z zasady, nie posiada żadnej, poza dekoracyjną i tę drugą, najistotniejszą, trudną do zdefiniowania, tajemniczą i dla każdego odbiorcy inna. Dla mnie osobiście dzieło jest sztuką w momencie, gdy mogę patrzeć na nie wielokrotnie i ciągle widzieć coś nowego, a to, co odkrywam, jest czymś, czego nie potrafię zdefiniować. Porywa mnie ono w świat, w którym nie ma ani kształtu, ani dźwięku, ani koloru, a który jest wszystkim. Daje ono wówczas jakąś bezkresną radość wewnętrzną. W taki sposób działają na mnie moi ukochani rzeźbiarze, jak Henry Moore, który miał niesamowite poczucie formy. Za każdym razem, gdy idę na jego wystawę, wychodzę w złym humorze, bo myślę, że nigdy nie będę rzeźbić tak, jak on. To samo wrażenie towarzyszyło mi, gdy oglądałam rzeźby Alfonsa Karnego. On również posiadał to poczucie formy. Był głównie portrecistą. W jego muzeum w Białymstoku byłam po prostu zafascynowana i spędziłam tam ponad 3 godz. Patrząc na jego dzieła, widać, że dogłębnie rozumiał formę. Z polskich twórców najbliższym mi rzeźbiarzem jest Ksawery Dunikowski. Uważam, że jest ciekawszy nawet od Augusta Rodina, którego rzeźby posiadają mniej duchowego pierwiastka, a bardziej związane są z intelektem. Bardzo ciekawym rzeźbiarzem jest również Brancusi. Bardzo go lubię, choć również tworzy intelektualną sztukę, taką, która „wychodzi z głowy”. Natomiast Dunikowski – to jest sztuka uduchowiona, która bierze się z wnętrza, z duszy. Jego rzeźby są po prostu niesamowite. Niedawno miała miejsce wspólna wystawa w Królikarni Dunikowskiego i Rodina. Moim zdaniem francuski mistrz nie wytrzymuje tej konkurencji.
Cały wywiad z Beatą Czapską można zobaczyć na stronie limitededition.pl, z okazji otwarcia wirtualnej wystawy w połączeniu z największą stałą ekspozycją prac Artystki w Polsce, która będzie się mieścić w atelier Limited Edition na Warszawskim Mokotowie (ul. Św. Andrzeja Boboli 6/12).
fot. (góra) Beata Czapska, Armadyllo, brąz, materiały dzięki uprzejmości artystki
Rynekisztuka.pl