86,9 milionów dolarów. Tyle w 2012 roku na aukcji w Christies zapłacono za obraz “Pomarańczowe, czerwone, żółte” Marka Rothko. Pobito wtedy rekord aukcyjny – nigdy wcześniej nikt na świecie nie kupił droższego obrazu. Inne sprzedano za 81, 66 czy 50 milionów dolarów. Jak to się stało?
Dlaczego obrazy składające się z kilku, najczęściej trzech lub czterech plam barwnych osiągają takie ceny? Sława? Nazwisko? Biografia, w której pojawiają się: ucieczka do USA, antysemityzm, długa droga ku karierze, a finalnie – samobójstwo? A może tajemnicę skrywają tylko i wyłącznie jego obrazy – hipnotyzujące, barwne, ekspresyjne płótna? Z okazji 116 urodzin malarza próbujemy znaleźć odpowiedź na to nurtujące pytanie.
Fotografia z 1952 roku przedstawia malarza w pozycji nieruchomej, jedynie kilkanaście centymetrów przed namalowanym przez siebie dziełem. Dziełem sporym, bo przynajmniej dwa razy od niego większym. Mark Rothko stoi, trzyma papierosa w dłoni i po prostu na nie patrzy.
Z bliska – tak miały być oglądane jego obrazy. 18 cali, czyli 45 centymetrów to maksymalna odległość, na jaką widz powinien się od takowego oddalić. Interesujące, ponieważ płótna Marka Rothko mają zwykle pokaźne wymiary, takie jak 236.2 x 206.4 cm (““Pomarańczowe, czerwone, żółte”) czy 239.4 x 175.9 cm (“No.10”). Z jakiego powodu mielibyśmy nie chcieć zobaczyć ich w całości, obejrzeć pełnego zarysu kompozycji barw, które malarz z taką pieczołowitością i namysłem zestawiał ze sobą?
Żeby zrozumieć odpowiedź na to pytanie, najpierw musimy przypomnieć sobie, co w ogóle leży u podstaw malarstwa abstrakcyjnego. Dlaczego odrzucono formy przedstawiające i całe bogactwo, jakie dają nam kształty, rozpoznawalne sylwetki kobiet, mężczyzn, kwiatów, zwierząt czy krajobrazów? Całą obfitość kontekstów kulturowych, społecznych, politycznych? Stało się tak, ponieważ część artystów uznała, że figuratywność wcale nie jest nam potrzebna, bo sama barwa i forma może u oglądającego wywoływać emocje – od prostej, niewinnej przyjemności wizualnej aż po potężne doznania – ekstazę, przerażenie, katharsis. Sam fakt zestawienia żółci z oranżem czy czerni z granatem potrafi otworzyć drzwi ku naszym przeżyciom, wspomnieniom, nadziejom czy lękom. I w każdym z nas będzie to coś innego – bo abstrakcja sama odpowiedzi nie daje, ona jedynie zadaje pytania.
To dlatego często mówi się o osobach, które przed dziełami Marka Rothko wybuchają płaczem. Jego obrazy wychodzą bowiem poza obszar płótna, rozgrywają się przede wszystkim głęboko w nas. Nie wolno nam się od nich oddalić, nie, jeżeli chcemy doświadczyć tego, co proponuje nam artysta. Dzieło, mimo że twórca namalował je raz, tworzy się po tysiąckroć, w świadomości każdego, kto go ogląda. Powinno zajmować całą przestrzeń naszego widzenia, rozciągać się po horyzont. Być bezkresne, nieskończone.
45 cm to także odległość, z jakiej sam malarz obserwował płótno, kiedy je zamalowywał – długość zgiętej w łokciu ręki. Bardzo ważne dla Marka Rothko było to, że możemy obserwować mechanikę ruchu jego dłoni, zmieniającą się dynamikę kładzenia plamy. Mamy szansę odkryć fizyczną wręcz obecność pędzla – wtedy materia farby staje się niemal żywa.
Trudno się zatem dziwić, że Mark Rothko irytował się, kiedy sztuce nadawano wymiar konsumpcyjny, przemysłowy. Nie znosił pop-artu, zerwał nawet współpracę z kolekcjonerem i galerzystą Sidneyem Janisem, gdy ten zorganizował wystawę w tym modnym, nowym ówcześnie nurcie. Wpadł też we wściekłość, kiedy dzieła, które namalował dla hotelu Four Seasons, zawisły tam tylko jako elementy dekoracji, dopełnienie przestrzeni, co gorsza – przestrzeni restauracji. Anulował kontrakt i zabrał stamtąd wszystkie swoje płótna.
Mark Rothko łącząc ze sobą barwy, misternie konstruował doznania. Ci nieliczni zatem, którzy są w stanie pozwolić sobie na nabycie jego dzieła, kupują nie efektowny, spektakularny element wystroju, a raczej mistyczne przeżycie, którego mogą doświadczać za każdym razem obcując z dziełem.
Wystawa obrazów Marka Rothko w Wiedniu skończyła się niedawno – 30 czerwca. Większości z nas tym razem zapewne nie udało się zobaczyć ich osobiście, czyli tak naprawdę – zobaczyć w ogóle. Skazani jesteśmy na namiastkę – złożone z pikseli fotografie lub drukowane reprodukcje o wymiarach nieprzekraczających kilkudziesięciu centymetrów. Cóż, być może Rothko zawita jeszcze kiedyś do Warszawy lub w inne nieodległe od nas okolice. Być może następnym razem się uda.
Jeżeli chcecie bliżej przyjrzeć się biografii artysty zapraszamy do naszego artykułu „Mark Rothko na rynku dzieł sztuki”
il. góra: źr. Brittanica
Magdalena Nawrocka
Słabiutki tekst. Nie zbliża się nawet na 45 cm do istoty malarstwa abstrakcyjnego.
Wręcz przeciwnie, tekst jest skromny, trafiony w punkt. Artykuł, a raczej blur, nie dotyczy malarstwa abstrakcyjnego, lecz malarstwa Rothki.
Dyletantowi się tekst podobał.
Można gdybać na ile np. Kandinsky się zbliżył w „Duchowości w sztuce”. Wg mnie zbliżył się ale czytelnika oddalił lekko.
Ogladać je tak, aby sprawiało nam to radość. Sama oglądam dużo malarstwa, w tym polskiego w mojej ukochanej galerii V.A. w Wysogostowie i to tam nabrałam największej wprawy w tym, aby cieszyć się tym, na co patrzę w galerii. Dużo by o tym gadać, lepiej się po prostu wybrać i zobaczyć.
we Wloszech ukazała sie książka
Gregorio Botta Pollock il gesto e il respiro Rothko”
Sorry not sorry, ale do mnie te jego „dzieła” jakoś nie chcą przemówić. Nie jestem fanką abstrakcji, ale są prace z tego nurtu, które faktycznie potrafią wzbudzić we mnie skrajne emocje. Obrazy Rothki się do nich nie zaliczają. Nie lubię go jako człowieka ani jako artysty. Zadufany w sobie buc, który brak talentu nadrabia wybujałym ego.