
Katarzyna Szafrańska, z wykształcenia prawniczka, wspólniczka w kancelarii Majchrzak, Szafrańska i Partnerzy. Absolwentka programu Ochrona Dziedzictwa Kulturowego w Polsce organizowanego przez Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zabytków. Prowadzi wykłady „Rynek sztuki” na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. W rozmowie z Renatą Kluzą opowiada o stworzonej na przestrzeni ponad 25 lat unikatowej kolekcji dzieł sztuki, ale także udziela rad dotyczących kolekcjonowania, które nazywa „uzależnieniem”, z którego nie chce się i nie będzie się „leczyć”.
Renata Kluza: Jakich rad udzieliłaby Pani osobie, która dopiero rozpoczyna swoją przygodę z kolekcjonowaniem dzieł sztuki?
Katarzyna Szafrańska: Wcale nie jest tak prosto zarazić kogoś kolekcjonerstwem. Trochę jest tak, że jak ktoś przychodzi do mojego domu to jest czas by porozmawiać o sztuce, ale gdy później ten ktoś ma wejść na rynek sztuki i co tu dużo kryć, wydatkować środki, to już nie jest tak łatwo. Mi udało się przez te prawie 25 lat z pewnością „zarazić” 4 osoby, które aktywnie dalej kolekcjonują. Nie umiem wprost odpowiedzieć czy to dużo czy mało, ale zważywszy, że w moim życiu przewija się tak wiele osób, to zaledwie ułamek procenta. To trochę daje odpowiedź na pytanie: jak wielu jest kolekcjonerów sztuki w Polsce? W sumie niewielu, ale nie aż tak, jak nieraz wskazuje się w zestawieniach. Kiedyś na schodach Rastra spotkałam Tomasza Chmala – studiowaliśmy na jednym roku prawo w Poznaniu, wiem, że jest kolekcjonerem, czytałam z nim wywiad. Z naszego roku studiów myślę więc, że jest dwóch, trzech kolekcjonerów. To jest wprost szalony wynik, bo generalnie średnia z pewnością jest dużo, dużo niższa.
Dominującą motywacją dla ludzi wchodzących na rynek dziś jest przekonanie o inwestycyjności czyli tego, że co najmniej na tym nie stracisz, a przynajmniej nie stracą na tym potomkowie kolekcjonera. Każdy kolekcjoner to własna narracja. Widzę większą powtarzalność w kolekcjach nastawionych na klasykę współczesności, powoli w każdej kolekcji i apartamencie kolekcjonera jest Winiarski, myślę że sam byłby tym zdziwiony. Zawsze mówię swoim znajomym, którzy chcą coś kupić sami, aby kupili coś, z czym dobrze będą się czuli. To stara prawda. I od razu profilowali kolekcję, czyli zastanawiali się co kolekcjonować. Niestety jest tak, że często najpierw kolekcjonuje się „nazwiska” zamiast prac – refleksja przychodzi niestety później.
R.K.: Czy sama Pani korzysta z usług osób, które zawodowo zajmują się doradzaniem przy wyborze prac do kolekcji?
SZ.: Moje patrzenie na sztukę zmieniało wiele osób. Dwie są wyjątkowe i co ważne, to były osoby, które w prosty sposób nigdy nie narzucały mi swoich wyborów w stylu „co masz kupić”. To Włodzimierz Nowaczyk i Marta Smolińska. Każda z tych osób była i jest ważna dla mnie w trochę innym obszarze. Włodek Nowaczyk, były kurator sztuki współczesnej w MNP, zmarły klika miesięcy temu na covid, często mówił, że w Polsce jest świetna sztuka, wymaga promocji i jeszcze raz promocji, a w tym zakresie nadziei znikąd, bo na państwo nie można liczyć. Jeździliśmy razem do NY, nie myśląc o zakupach, tylko patrzeniu na sztukę. Cieszyliśmy się, gdy mogliśmy zobaczyć polskie nazwiska, np. w galerii UBU, a nie dlatego, że były polskie, tylko prace były po prostu świetne. Dzięki niemu poznałam wielu artystów jego pokolenia, m.in. Jana Dobkowskiego czy Edwarda Dwurnika.
- Edward Dwurnik, „Rzymskie ognie” (cykl Sportowcy), 1982, akryl, olej płótno, 151 × 156 cm
- Jan Dobkowski, „Krezus”, 1967, olej, płótno, 131 x 143 cm
Z kolei Marta Smolińska, profesorka na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, to moja przyjaciółka od życia i sztuki. Jako zawodowiec otwiera mi często nowe pokłady sztuki aktualnej, tego co się dzieje, np. w Niemczech, w Turcji. To osoba, którą cenię za profesjonalizm w oglądzie sztuki, w krótkich prostych słowach pokazuje mi, gdy mam wątpliwości – co jest bardziej autentyczne, a co jest blagą w sztuce.
Myślę, że w przypadkach kolekcji, które nie są kolekcjami instytucjonalnymi czy tworzonymi przez wynajęte osoby, można mówić o kolekcjonerach wtedy, gdy występuje następujący mechanizm – nabyłam w galerii, na aukcji czy od artysty … i od tego momentu zaczynam się martwić skąd na to wezmę pieniądze – czyli zmartwienie numer jeden, a zmartwienie numer dwa – gdzie ta praca znajdzie swoje miejsce, bo przecież muszę coś przesunąć – gdzieś znaleźć dla niej miejsce. Wielu kolekcjonerów cieszy się na tyle z nowych nabytków, że chcą je mieć przy sobie na tym pierwszym etapie. Prac w kolekcji rodzinnej jest bardzo dużo, przez to moje miejsce życia i pracy ogranicza swoją funkcjonalność, ale z drugiej strony dzięki temu nigdy się nie nudzę, a każdy kąt jest super miejscem do rozpoczęcia nowej opowieści.
R.K.: Jak narodziła się Pani pasja do kolekcjonowania?
K.SZ.: Wewnętrzna pasja zrodziła się u mnie ponad 25 lat temu, kiedy wcześniej moi rodzice zbierali sztukę, ale tkwili w sztuce dawnej oraz w tym, co dziś nazywa się klasykami sztuki współczesnej. Dla mnie jednym z pozytywnych doświadczeń było na pewno to, że poprzez sztukę dawną, poznałam trochę rynek, ale przede wszystkim rynek wtórny, bo ten przecież był dedykowany przede wszystkim sztuce dawnej w momencie gdy ja wchodziłam na ten rynek jako nabywca, czyli w połowie lat 90 tych XX w. Oczywiście wtedy już też istniały w Polsce galerie sztuki współczesnej czy aktualnej, ale z pewnością ich narracja nie była specjalnie silna. Stąd też naturalnym procesem było to, że trafiałam nie najpierw do galerii, ale bezpośrednio do pracowni artystów, którzy dziś uważani są za owych klasyków sztuki współczesnej, a wtedy byli po prostu artystami. Jednym słowem: tam uczyłam się bardziej sztuki niż w galeriach komercyjnych w latach 90-tych. Jednocześnie moje doświadczenie, także to późniejsze, potwierdza tezę, która gdzieś pojawia się w przestrzeni, że zakup w pracowni artysty wcale nie oznacza, że jest taniej. Ale nawet jeśli jest drożej, to przecież jest element dodatkowy, który trudno nawet jednoznacznie opisać, bo nie chodzi tylko o kwestię wiedzy czy proweniencji, ale coś co zostaje na lata, czyli pamięć o momencie zakupu dzieła i emocji.
R.K.: Podążając za emocjami – co, jeśli coś, szczególnie wpłynęło na Panią?

Krzysztof M. Bednarski, „Marks kolorowy”, 1997, żywica syntetyczna, wata szklana, akryl, 35 x 40 x 35cm
K.SZ.: W dawnych czasach – średniowieczu, było tak, że gdy kupowało się, np. nieruchomość, to towarzyszył temu litkup – to rodzaj uczty, biesiady- miała ona być rodzajem zbiorowego doświadczenia, które miało przetrwać w pamięci, aby uczestnicy takiej biesiady – litkupnicy, mieli w pamięci fakt przeniesienia własności nieruchomości. Paradoksalnie odnoszę to do nabywania dzieł sztuki. Często gdy nabywam pracę na aukcjach w mej pamięci zaciera się nie tylko moment zakupu, ale i emocji, które temu towarzyszyły. Gdy nabywałam prace z pracowni artystów, ślad w mym umyśle jest trwalszy. Pamiętam czas i emocje. Trochę podobnie, ale jednak nie tak samo, jest wtedy gdy kupuję pracę w galerii, działającej w ramach rynku pierwotnego. Mam pełną świadomość tego, że takie galerie, chcą i dbają o wychowanie swoich klientów, podczas gdy rynkowi aukcyjnemu te elementy są raczej zupełnie obce. Dlatego też dostrzegam olbrzymią różnicę w funkcjonowaniu obu rynków.
R.K.: Czy pamięta Pani swój pierwszy zakupiony obiekt?
K.SZ.: Zawsze pada takie pytanie czy kolekcjoner pamięta i czy ma pierwszy obiekt który nabył. Ja w rynek sztuki wchodziłam w sposób naturalny, bo wcześniej kupowałam na rzecz swoich rodziców, więc to często nie były moje wybory, tylko ich. Nie chodzi więc o pierwszy obiekt, który nabyłam dla siebie, ale o to przy jakim z pierwszych obiektów towarzyszyły mi właśnie te wyjątkowe emocje. Pamiętam szczególnie dobrze trzy takie sytuacje. Pierwszą, gdy nabyłam trzy prace artystów skupionych w latach 40-tych XX w. w awangardowej grupie 4 F+R, czyli Alfreda Lenicę, Ildefonsa Houwalta i Feliksa Marię Nowowiejskiego. Później starałam się zakupić wszystkie dostępne prace z wystawy 4F+R z 1949 r.
- Ildefons Houwalt, „Wiszące ogrody”, 1946-48, temp. akw 49 x 60. Praca wystawiana w 1949 r. w ramach 4F+R
- Alfred Lenica, „Oczy morza”, 1947, technika własna 21 x 30 cm. Praca pokazywana na wystawie Grupy 4F+R w 1949 r.
Drugą – całkowicie inną, gdy jeszcze w latach 90-tych, gdy rynek fotografii w Polsce był przecież w powijakach, nabyłam prace Fortunaty Obrąpalskiej. To trochę tak, że cały czas i tak pozostawałam w „nici” wileńskiej. Moi rodzice zbierali bowiem przede wszystkim, w ramach swojej kolekcji, sztukę wileńską, bo przecież Obrąpalska czy Houwalt też pochodzili z Wilna i trochę wywodzą się z tradycji Wydziału Sztuk Pięknych USB. Trzecie moje doświadczenie pochodzi z czasów, gdy Galeria Miejska „Arsenał” w Poznaniu nagle zaczęła prowadzić aukcje. Prace na nie pochodziły nie tylko ze zbiorów galerii, ale także na aukcje trafiały prace, które przynosili sami artyści. To wtedy nabyłam prace Izabeli Gustowskiej z cyklu „Względne cechy podobieństwa”, Jana Berdyszaka, wiele niezwykłych i ciągle jeszcze dziś niedocenianych rynkowo małych form rzeźbiarskich czy fotografii. A z czasem prace aktualne m.in. artystów z grupy „Penerstwo”.
- Radek Szlaga, „Polskie znaczki diakrytyczne”, 2007, olej płótno, 100 x 100 cm
- Jan Berdyszak, „Struktura pionowa II tzw. Muzyczna”, 1962, drut stalowy, 65 x 65 x 56 cm
Aukcje służyć miały utrzymaniu Galerii – wydawaniu katalogów i robieniu wystaw. I znów dostrzegam pewien paradoks, bo wówczas z powodu braku środków kolekcja „Arsenału” została rozsprzedana, a dziś po latach tworzy się nowa dzięki staraniom dyr. Marka Wasilewskiego, a ja zaangażowana byłam jako prawnik w takie jej zabezpieczenie, żeby już nigdy nie była ponownie rozsprzedana.
R.K.: Według jakich kryteriów wybiera Pani prace do swojej kolekcji: czy jest to jakieś wyjątkowe dzieło sztuki, czy może cezura czasowa, określony temat, lub może konkretna grupa artystyczna / artysta?
K.SZ.: Dziś zarządzam całą kolekcją rodzinną, czyli powstałą poprzez połączenie kolekcji wcześniejszego pokolenia (moich rodziców) z pozostałą częścią kolekcji rodzinnej. Gdy teraz spoglądam na tą kolekcję, to widzę, że krystalizowała się ona praktycznie na pewnym etapie, nie poprzez tzw. jej „czyszczenie” (czyli sprzedaż obiektów), ale najpierw konieczność „wtłoczenia” kolekcji rodziców (sztuki dawnej i klasyków współczesności), a później dopiero świadome profilowanie. Dziś można wyróżnić w niej trzy obszary:
– jeden, którego spoiwem jest miejsce – czyli Wilno, o którym wspominałam wyżej i dwa tematyczne:
– trójkąt: państwo-religia-kobieta – i tu zestawienia są bardzo nieoczywiste. Nie nazwiska, ale to prace decydują o składzie. Takie zestawienia są wręcz rozrywką intelektualną, bo przykładowo prace Jana Dziaczkowskiego, Alicji Białej, Bartka Jarmolińskiego świetnie korespondują (nie tylko techniką) z pracami Mieczysława Bermana, Kazimierza Mikulskiego, Feliksa Marii Nowowiejskiego czy Jana Marii Brzeskiego. Prace Marcina Maciejowskiego, Radka Szlagi, Marcina Jarycha współgrają z obiektami Rafała Jakubowicza, Leszka Knaflewskiego, Izabelli Gustowskiej, Doroty Nieznalskiej, Natalii LL, Zdzisława Sosnowskiego, Joanny Rajkowskiej czy Pauliny Ołowskiej, ale także Jana Dobkowskiego, Jarosława Modzelewskiego, Ryszarda Grzyba, Jurrego Zielińskiego, Edwarda Narkiewicza, Łukasza Korolkiewicza, Tadeusza Kantora, Teresy Pągowskiej, Edwarda Dwurnika, Wojciech Fangora, Bazylego Wojtowicza, Alfreda Lenicy, Andrzeja Wróblewskiego, Henryka Stażewskiego, Marka Włodarskiego, Jana Spychalskiego, Władysława Strzemińskiego. Jednym słowem całkowite „pomieszanie” nie tyle nazwisk ale, np. też technik.
- Alicja Biała, „bez tytułu (Polska)”, 2018, collage, 42 x 29 cm
- Marcin Maciejowski, „polski, Polska,” 2001, olej, płótno, 63 x 65 cm
- Leszek Knaflewski, Para, 2008, obiekt, 24,5 x 21 cm
- Jan Dziaczkowski, „Mocny człowiek”, 2003-2004, collage, 22,3 x 17 cm 1ib. Leszek Knaflewski, „Para”, 2008, obiekt, 24,5 x 21 cm
- Karolina Jabłońska, „Death Metal”, 2019, olej płótno 140 x 140 cm, Edward Dwurnik, „Różowy błysk”, 1971/1972, olej płótno, 114 x 146 cm
– pismo – z pracami m.in. Jadwigi Sawickiej, Pawła Susida, Roberta Kuśmirowskiego, Aleksandry Ska, Jana Berdyszka, Zbigniewa Libery, Rafała Bujnowskigo, Agaty Bogackiej, Pauliny Poczętej, Basi Bańdy, The Krasnals, Grupy Twożywo, Eugeniusza Markowskiego, Andrzeja Szewczyka, Stanisława Dróżdża, Jonasza Sterna.
- Zbigniew Libera, „Dziękuję za tworzenie popytu na sztukę współczesną”, 2010, rys. collage, papier, 42 x 59 cm
- Jadwiga Sawicka, „Przepełnione”, 1996, olej, płótno, 60 x 80 cm
Nie wierzę w inwestycyjność i magiczne słowa, że coś „rośnie na ścianach” w sensie finansowym. Generalnie kolekcjonerzy znają się bardziej na historii sztuki niż na rynku sztuki. W moim przypadku jest odwrotnie, z racji zawodowych wiedza o rynku przeważa, dlatego nie żywię się złudzeniami, że wartość prac zawsze rośnie, albo że w ogóle się tak stanie. Inaczej musiałabym zbierać samych klasyków i „blue chips” polskiej sztuki. Są jednak w kolekcji takie prace będące konsekwencją nagle powziętych zamiarów. Jedną z nich była chęć odkupienia z rynku prac, które były własnością Ryszarda Stanisławskiego, legendarnego już dzisiaj dyrektora Muzeum Sztuki w Łodzi. Stanisławski przez pewien czas w tym muzeum po prostu mieszkał i prace, którymi się otaczał, nie były wielkoformatowe, ale doskonale dobrane przez niego. Moja rodzina nabyła w ten sposób prace m.in.: Tchórzewskiego, Jaremy, Lebensteina czy Kantora. To duża frajda mieć pracę Kantora – „Portret Steni”, przy której na historycznych zdjęciach z wnętrz MSŁ znajduje się sam Kantor. Tak też było z niektórymi pracami należącymi do zapomnianego już trochę kolekcjonera, dra Lecha Siudy z Buku, posiadającego swego czasu m.in. świetną kolekcję prac Marii Jaremy.
- Tadeusz Kantor, „Portret Steni”, 1966, olej, płótno
- Wernisaż wystawy „Tadeusz Kantor. Emballage”, Muzeum Sztuki, Łódź, 1975, Archiwum Muzeum Sztuki, Łódź
K.: Co sprawia, że dla Pani dana praca ma to „coś” w sobie? Czy w swojej kolekcji posiada Pani prace szczególnie bliskie?
K.SZ.: Często jest tak, że coraz bliższe są kolekcjonerowi prace, które widzi na co dzień. Ja jedną ze swoich ulubionych prac nie oglądam często, bo to praca wielkoformatowa, na którą mówiąc wprost, nie mam miejsca w domu, a pomimo to czuję jej moc. To praca Aleksandry Ska „Jestem wkurwiona”, która powstała na fali protestów. W tym roku gdy była kolejny raz pokazywana, tym razem w TRAFO
Trafostacji Sztuki w Szczecinie, to zostały wykonane w oparciu o tą pracę przypinki. Ta praca to trochę symbol i naprawdę się cieszę, że ona żyje w świadomości innych osób bardziej jako symbol niż dzieło sztuki.
Trochę jest tak, że na swojej drodze spotykam w większości artystki, w sumie mnie to cieszy. To trochę pod wpływem Izabelli Gustowskiej postanowiłam kolekcyjnie wspierać je jeszcze mocniej. Nie dzielę oczywiście sztuki wg. płci tylko czy coś jest dobre, czy nie. Jest taka praca, którą dostałam kiedyś od Barbary Kosteckiej pt. „Ałynia”. Przeprowadza się ze mną wszędzie. To trochę taki mój talizman. Praca artystki o kobiecie dla kobiety.
Mam pełną świadomość, że kolekcjonerek sztuki jest generalnie zdecydowanie, zdecydowanie mniej, niż kolekcjonerów. W moim przypadku jest tak, że tzw. rynek wie, że to ja szukam dzieł, ja decyduję o ich wyborze i nabyciu. W sumie jest mi miło, że jestem jedną z najstarszych klientek Artinfo i cały czas przez lata utrzymuję dobre relacje z Rafałem Kameckim. Wszystkie swoje zainteresowania i środki kieruję na ten obszar, który jest mi najbliższy, obok podróży, ale też zawsze programowo powiązanych ze sztuką. To już uzależnienie, z którego nie chcę się i nie będę „leczyć”. „Najgorsze” jest to, że przyrasta nie tylko dzieł, ale też co naturalne dla kolekcjonerów, książek. Kolekcja i biblioteka nie lubią mobilności, czyli już można się martwić co z nimi stanie się później.
R.K.: Może z zakupem bądź pozyskaniem prac do kolekcji wiąże się jakaś ciekawa anegdota?
K.SZ.: Nie chcę tutaj popadać w aspekty anegdotyczne, a raczej odnieść się do sytuacji z ostatniego roku, czyli pandemicznej, tak trudnej przecież nie dla rynku wtórnego, ale i galeryjnego pierwotnego, przynajmniej w początkowym okresie. Czas covidu był trochę dla mnie momentem lekkiego zwolnienia w pracy i muszę przyznać, że też ciekawych nabytków, zmierzających właśnie trochę w kierunku wsparcia, nie poprzez zakupy aukcyjne, ale od artystów czy poprzez galerie. Nabyłam wówczas, np. „Śmierci świta” Martyny Czech od Galerii Konkluzja, Cyryla Polaczka „Pijak” od Galerii Monopol, czy cykl zdjęć „Diabelski Młyn” grupy Magisters z Galerii Raster. Ale też czas covidu, to jak każdy czas kryzysu, możliwość nabycia prac, na które się czekało, a które kiedyś nie były do kupienia – tak nabyłam pracę „Koza biegnie. Do klatki” z cyklu „Elementarzy” Jarosława Modzelewskiego, która kiedyś była własnością historycznej już Galerii R.
R.K.: Gdzie dokonuje Pani zakupów: w galeriach, na aukcjach, a może nabywa Pani prace bezpośrednio od artystów?
K.SZ.: Nie lubię, gdy pośrednicy na rynku, a zdarza się to coraz częściej, używają określenia, to jest mój klient albo mają pretensje do innego pośrednika „podebrałeś mi mojego klienta”. To całkowicie oderwane od rzeczywistości. Ja podążam za obiektem a w mniejszym stopniu za pośrednikiem. Oczywiście jest tak i to jest normalne na rynku sztuki, że występują bliższe relacje między kolekcjonerem a danym pośrednikiem. W końcu rynek opiera się na tzw. marketingu szeptanym, a kluczowe jest to czy komuś ufasz czy nie. Gdy chciałam uzupełnić swoją kolekcję w zakresie polskiego wzornictwa przemysłowego, która też w sumie sięga Kresów, bo np. huty szkła Niemen, to trafiłam w późniejszym czasie do Pragalerii i choć nie nabywam tam malarstwa, to już wzornictwo przemysłowe jak najbardziej tak – te późniejsze oczywiście.
Naprawdę mam zaufanie do osób, z którymi współpracuję już bardzo długo, np. do Galerii EGO czy do poznańskiej Galerii Skowron, jeśli chodzi o klasyków współczesności, a kiedyś sztukę dawną. Myślę, że nie jest to tylko kwestia zaufania, ale co ważne także trzymania poziomu „w sztuce”. Żaden „galerzysta” z rynku pierwotnego czy wtórnego nie jest pewny co się będzie działo na rynku. Gdyby tak było, wszyscy Oni byliby milionerami, a tak nie jest. Mam świadomość, że prowadzenie galerii to ciężki kawałek chleba, a przekaz, że rynek sztuki rośnie i rośnie to tylko przekaz marketingowy, nieraz mający więcej, nieraz mniej z prawdy.
Są takie dzieła sztuki, o które naprawdę próbowałam zawalczyć. Nie jest to kwestia prostego pożądania, po prostu nieraz wydaje mi się, że u mnie, w tej kolekcji, byłyby bardziej chronione. To zapewne rodzaj ułudy, ale tak nieraz czuję. Pamiętam, jak kiedyś aukcję ratunkową zorganizował Instytut Sztuki „Wyspa”, gdy groziła im utrata siedziby. Wtedy artyści związani z „Wyspą” przekazali swoje prace celem sprzedaży. Zawalczyłam wówczas o pracę Doroty Nieznalskiej – „Fetysz”, która stanowiła bezpośrednie nawiązanie do pracy „Pasja”. Sprawa była mi bardzo bliska z racji wykonywanego zawodu. Sama bronię w procesach „artystycznych” i całkowicie inaczej odczytuję dzieła, które są przedmiotem procesów sądowych. Absolutnie nie jako element skandalu, ale zmieniającej się rzeczywistości, także w zakresie granic wolności artystycznej.
R.K.: Czy stara się Pani poznać, jeśli jest do tego okazja, artystę przed/po włączeniu pracy danego artysty do kolekcji?
K.SZ.: Poznanie bezpośrednie artysty to zawsze wartość dodana dla mnie, oprócz samego dzieła. Miałam taką sytuację, że poprze swojego przyjaciela z lat szkolnych, Pawła Leszkowicza, który obecnie jest kuratorem sztuki, a z którym w latach dziecięcych spędzałam mnóstwo czasu, poznałam w poznańskim Arsenale Daniela Rycharskiego. Potem przez dłuższy czas nie miałam z nim żadnego kontaktu, aż do momentu kiedy pojawiła się na aukcji charytatywnej jego praca „Różaniec”. Niestety wówczas nie udało mi się jej nabyć. To było impulsem do odnowienia kontaktu. Naprawdę fajnie, że Daniel Rycharski zareagował tak otwarcie. Mieliśmy okazję się spotkać i trochę porozmawiać, a ja mam teraz wielką frajdę, że mam cząstkę twórczości Rycharskiego.
Kilka lat wcześniej przeglądając strony internetowe natknęłam się na malarstwo Martyny Czech i już wtedy spodobała mi się praca „Śmierci świta”. Wtedy jednak do transakcji nie doszło i o dziwo dopiero w czasach covidu, wróciłam do tematu i znów w pierwszym rzędzie postawiłam na właśnie „Śmierci świta”. Tym razem się udało, a po wystawie Martyny Czech w przestrzeni Clay Warsaw i spotkaniu z nią, pomyślałam, że jeszcze jedna praca fajnie pasowałaby do kolekcji. Chciałam wówczas by było to „Domowe przedszkole”, ale praca była już niedostępna, a spośród tych, które mnie interesowały, udało mi się pozyskać „Ludzkie”. To, co dostrzegłam w malarstwie Martyny Czech to brak wystylizowania. I to, że nie ociera się (przynajmniej jeszcze) o manieryzm, który dla mnie zabija często twórczość. W ogóle nie odczuwam, że malarstwo Czech jest wulgarne, no chyba że myślimy w kategorii łacińskiej vulgaris, czyli zwykłej i pospolitej, ale bez pejoratywności.
R.K.: Czy zdarza się Pani wymienić jakieś dzieło z kolekcji na inne, aktualniejsze, które bardziej rezonuje z Panią?
K.SZ.: Właściwie prac z kolekcji nie sprzedaję, to wyjątkowe sytuacje. Natomiast oczywiście nieraz zdarza mi się, że się wymieniam z innymi kolekcjonerami. Pamiętam taką sytuację z ostatniego czasu, że zamieniłam się na pracę Ryszarda Grzyba „Jeszcze Polska nie zginula!”. Kolekcjoner, który ją kupił na aukcji miał mały problem z odbiorem treści tej pracy przez klientów firmy, w której siedzibie praca zawisła. Zamieniłam się na pracę, która kiedyś była na wystawie czasowej w warszawskiej Zachęcie. Przez delikatność nazwiska artysty nie wymienię.
R.K.: Gdyby mogła Pani ocenić jak na przestrzeni czasu zmienił się rodzimy rynek sztuki? Na pewno ma Pani swoje spostrzeżenia na ten temat w Polsce oraz poza granicami naszego kraju.
K.SZ.: To jest normalny proces, że po ponad 20 – 25 latach kolekcjonowania, szczególnie gdy zaczynało się, gdy było się młodym człowiekiem, jeszcze ciąży zobowiązanie do zarządzania całości kolekcji rodzinnej, a dziś się jest w wieku średnim czy zaawansowanym, natchnienie do kolekcjonerstwa się zmienia. Wymaga impulsów i naprawdę nie są to impulsy stricte finansowe, że dziś mnie stać na sztukę bardziej, niż kiedyś, itp., ale takie, które związane są z pojawieniem się nagle artysty czy dzieła, który naprawdę „rusza”. Co więcej, kolekcjonerstwo napędza kolekcjonerstwo. Trochę jest tak, że coroczne wizyty np. na Art Basel w Bazylei działały jak narkotyk, czyli znów chcesz coś nabyć do kolekcji. Znów widzisz coś interesującego, coś nowego. Jest też druga strona takich targów, że wracasz z nich i coraz bardziej krytycznie patrzysz na to, co dzieje się aktualnie w sztuce. Widzisz bowiem jak trudno o nowości, jak wiele jest zapożyczeń świadomych lub nie. W ostatnim czasie dużo podróżowałam na targi sztuki do krajów azjatyckich i choćby po wizycie na targach organizowanych nie tylko w Hongkongu, ale w Taipei widać jak duży jest artworld i że prawie już wszystko było. Krytycyzm więc narasta. Pomimo to, trochę wbrew nawet sobie i tak „taplam się w polskim sosie”, choć z Poznania mam bliżej do Berlina niż do Warszawy. To ciągle wielki problem polskiego rynku sztuki, przełamanie się – by polonika nie stanowiły 90% obrotu. Oczywiście to problem bardziej leżący po stronie nabywców.
W sumie na rynku współczesności – sztuki aktualnej też, galerii nie przybywa aż tak wiele, gdyż to naprawdę ciężki kawałek chleba w polskiej rzeczywistości, a te które są, też nie mogą tak znacząco rozwijać swój team artystów, bo opieka i prowadzenie ich karier jest czaso – i kapitałochłonne. Galerie nastawiają się tym samym na próby poszerzenia bazy swoich klientów (w Polsce, a przede wszystkim poza granicami), stąd też ten sam zestaw nazwisk kolekcyjnych. Zresztą z widzialnością artystów jest ten problem, że scena jest wąska i trzeba kogoś „zepchnąć” żeby ktoś mógł „wejść” – rozumiem to w aspekcie przykuwania uwagi publiczności.
R.K.: Jakie dostrzega Pani pozytywy oraz negatywy rynku sztuki obecnie?
K.SZ.: Co mnie najbardziej poraża na polskim rynku to aukcje młodej czy aktualnej sztuki, często bez składu czy ładu. Prace koszmarne przeplatają się ze średnimi, a rzadko z dobrymi. Ten rozrost tych aukcji nie tyle mnie dziwi, co dziwią mnie zakupy na tych aukcjach, najczęściej prac po wysokich cenach, które po prostu są zwykłymi dekorami.
Nie lubię gdy ktoś używa stwierdzenia, że polski rynek sztuki jest prowincjonalny, bo to kojarzy mi się z mniejszym profesjonalizmem i słabymi obiektami. A tak nie jest. Co mi przeszkadza na polskim polu sztuki? Plotkarstwo – wychodzą z tego nieraz bardziej, nieraz mniej zabawne sytuacje. Pośrednikom wydaje się często, iż kupujący mają niewielką wiedzę o tym co się dzieje na rynku. Wiem jednak, że jest inaczej. Ja zdaję sobie sprawę z tego jak niewiele jest „nazwisk”, którymi dziś handlują galerie na pierwotnym rynku, które przetrwają w historii. Cztery – pięć przejdzie do historii sztuki, tak samo było przecież we wcześniejszych czasach. Nie przeszkadza mi to, ale opowiadanie o tym, że wszyscy wejdą do kanonu jest absolutnie nierealne.
R.K.: Czy miała Pani okazję prezentować już swoje zbiory?
K.SZ.: Kolekcja nigdy nie była dotychczas upubliczniona, zdarzają się takie sytuacje, że co jakiś czas instytucja zwraca się o wypożyczenie poszczególnych obiektów na wystawy czasowe. Tak, np. na wystawę do MOCAK -u trafiła praca „Milczenie” Krzysztofa M. Bednarskiego czy na ostatnią wystawę w MSN praca Henryka Strenga/Marka Włodarskiego pt.: „Cztery sceny we wnętrzu”, czy wcześniej wspomniana praca Aleksandry Ska „Jestem wkurwiona”. Nie myślę na razie o upublicznieniu kolekcji. Jest z pewnością wiele lepszych i pewnie ciekawszych zbiorów w Polsce niż moja. Chętnie chodzę na ich pokazy, bo wybory innych kolekcjonerów bardzo mnie interesują.
Grafika (góra): Katarzyna Szafrańska