ARTYKUŁ SPONSOROWANY
Na granicy życia i śmierci, pustki i pełni, siedzi jak wypadnięty, stary włos, zadumana pędzlarka. W wojnie o samoprzetrwanie, w pełnej gotowości dzierży swe pędzle w głowie, bo wszystko jest grą w ludzkie szachy. Nie ma miejsca na nic, co jest ludzkie i słabe. Nieraz czuła się jak ladaco, a jedynym ratunkiem była przyjemność. Krótki okrzyk małej śmierci, wyszeptany w czterech ścianach czaszki, pokoju i jej świata, lecz to nadal zbyt biologiczne, zbyt słabe – jak okazywanie i odczuwanie emocji. Chwilowe okrzyki smutku, strachu, siły, wytrwałości – krótkie orgazmy życia, przejawy normalności, codzienności i znak, że świat z czasem dalej kopulują.
Widzieli w niej ma-donnę, wyjątkową panią: małą, wielką, starą, młodą, kruchą, wytrwałą, a dla jednego była wszystkim. Z piedestału spadła poniżej dna, a wszystkie latające małpy z zachwytem patrzyły na ten wielkomały upadek? Małpy wcześniej zazdrośnie patrzyły na nią z dołu, a teraz ze szczerzącymi się gębami i patrząc z góry, prosto w jej oczy, klaskały głośno. Kiedy ten jeden narcyz zwiędnął, jak w przeszłości inne wyjątkowe kwiaty, co zebrała je w bukiet chwostów, skończyła się znowu miłość. Powtórka z przeszłości i ze wszystkiego dla kogoś, stała się niczym. Wbił jej gwóźdź do serca, prosto i bez litości. Krew ściekała gęsto z czułego miejsca, jak rozmazana, czerwonka szminka fame-fatalle.
Cena bycia silną, perfekcyjną, pożądaną oraz piękną w każdy dzień i w każdą noc, gdy w środku samotność wygrywa melodię apatii na żebrach. Stała się zimną lo-dufną, bo ile razy można być bielą płótna, gdy sto razy zostaje złamany największy ludzki dar dla innych: zaufanie i gdy na tę niewinność spadają setki kropel posoki? Lecz mimo to nie-złom-na wstaje z kolan, z tej zbluzganej podłogi i hardo patrzy im wszystkim w czaszki: latającym małpom, narcyzom, bo wie, że to nie jej pora na wieczny odpoczynek na ciemnym cmentarzu metalowych zwłok. Musi być silna, zdeterminowana i jak lekka skorupa, jak dobrze naoliwiona maszyna, iść w górę i do przodu, choć te oczy tylko czekają… musi być mewą, co wszystko przetrwa i wszędzie się odnajdzie… lecz samotną, a jedyne, co może, to niemy krzyk siły roztopionej w kostce wypalenia. Tak każdego dnia, zbierając spaloną jajecznicę z podłogi, śmieje się z nich wszystkich i z samej siebie, bo czarny humor ratuje jej życie, które jest jak chujnia z jajnią: to tylko mix gotowych sałat ironii, żartu i sarkazmu.
Pędzlarka wraca do tych czasów dziecinnych, ale nie niewinnych, kiedy babcina pajda chleba z masłem i cukrem była jedyną dozwoloną słodyczą. Wspomina tamtą radość, gdy jeden kęs był jak lot do nieba pośród chmur, ptaków i jak wtedy, nie robiąc nic – poza byciem sobą, wystarczyło to, żeby stać na piedestale miłości. Myśli, co się stało, że została jedynaczką swego żywota, jak do tego doszło? Skoro była tak dzielna, odważna, waleczna, zdeterminowana, uparta to dlaczego?
Nieszczęścia chodzą parami, mówiły te niespokojne małpy, a kolejne żonkile, wpatrzone w jej oczy, odbijały swe chore wizerunki. Nikt nie powiedział jej, że czasem gorzkie benzopiguły zmieniają los w gehennę; prawdziwą lawinę złego gówna i nikt nie radził, jak w tym szambie pływać. Sama się tego nauczyła, mimo podtopień, gdzie wewnętrzna bitwa o każdy oddech żywota, kosztował więcej krwi, łez, potu, niż przewidziała to ludzka norma. Wypełzając z tego za każdym razem, zdzierała sobie powłoki skórne i mięsne z dłoni. Jedynym przyjacielem pędzlarki był stres, codzienny towarzysz, co werbalnie komunikował jej, co robić. Odgryzała mięso z palców tak mocno, że zrobiły się czerwone na zawsze. Kawałek po kawałku zanikała z tego świata.
Czerwonka bytu, choroba duszy? Nic bardziej mylnego, to zwykła rzecz i konsekwencja nieustannego przekraczania granic. Taka szarodzienność istnienia bez polotu, by kiedyś wrócić na piedestał, ale pędzlarka uczyła się na błędach i stwierdziła, że nigdy więcej nie dotknie tronu miłości. To kiedyś było na szczycie jej piramidy Maslowa, lecz stało się zbędną ułudą. Nigdy więcej nie wpadnie w sidła naiwności, niemocy i podporządkowywania się woli zwiędłego badyla, któremu sflaczał już dawno badylek. Nieraz wpadała w wielkie oko, na pozór ciepłe, dobre, emanujące miłością, lecz zawsze okazywało się zimną taflą mroku. Z każdym mrugnięciem zwijała się coraz mocniej w kłąb siebie, odgradzając od jestestwa. Gubiła się w źrenicy obietnic, nie dostrzegając latających małp i czerwonych latarni zmęczonych palców. Liczyło się tylko oko. Im więcej dawała, tym mniej zostawało, ale wiedziała jak pływać, więc unosiła się i topiła na zmianę w mroku, dźwigając więcej i tak bez końca.
Mała p-owieczka rzucała cień wielkiego wilka, ale pożerał ją inny drapieżnik łańcucha pokarmowego sztuki przeżycia. Był nim mityczny człowiek. Gdy wypadła mu spod powieki, ujrzała w końcu prawdę: wszystkożscercy rozczłonkowywali ją powoli. Nie wiedziała jak się scalić, poskładać swe puzzle, więc tylko siedziała martwo na krześle. Na końcu zostaje tylko ona i biel płótna.
Martyna Czech