Witold Wojtkiewicz należy do tego pokolenia artystów, które na początku XX wieku zburzyło w Krakowie mieszczański spokój i wniosło do sztuki nowy ton, pełen melancholii, ironii i czułości wobec świata, który coraz szybciej wymykał się dawnym kategoriom. Był jednym z najmłodszych uczestników życia artystycznego, a jednak jego spojrzenie miało w sobie dojrzałość kogoś, kto rozumie, że epoka nieuchronnie się kończy.
Był członkiem Towarzystwa Artystów Polskich „Sztuka”- stowarzyszenia, które od 1897 roku kształtowało język nowoczesności, łącząc tradycję z symbolizmem i secesją. Wojtkiewicz wyrastał jednak z innego klimatu niż starsi koledzy: nie z wielkich manifestów, lecz z codziennych rozmów przy kawiarnianych stolikach, z przyjaźni, ironii i obserwacji życia.
Kraków w tonacji fin de siècle’u
Na przełomie wieków Kraków był nie tylko miastem zabytków, ale laboratorium duchowym. Młoda Polska miała tu swoje mitologie i miejsca. Wśród nich szczególne znaczenie miały kawiarnie – oazy rozmów, szkiców i pomysłów. Wojtkiewicz należał do tego środowiska, które urządzało wnętrza Café Jana Michalika, znanej później jako „Jama Michalika”. To tam narodził się kabaret „Zielony Balonik”, ironiczny teatr codzienności.

Kawiarnia Jama Michalika|źródło: Wikipedia
Café Michalika – udekorowana przez artystów w duchu secesyjnego Gesamtkunstwerk – była krakowskim odpowiednikiem wiedeńskiego Fledermaus czy praskiego Union Café. Tutaj malarze, poeci i satyrycy spotykali się, by komentować świat w tonie półżartu. Wojtkiewicz był jednym z nich. W kawiarnianym gwarze odnajdywał to, co w nim najciekawsze: ironiczny dystans, melancholijną nostalgię i humor, który leczył z przesady.
Sztuka, która mówi szeptem

Witold Wojtkiewicz
Wojtkiewicz miał dar uchwycenia tonów pośrednich – między smutkiem a żartem, między groteską a liryką. Jego sztuka nie krzyczała, lecz szeptała. W grotesce odnajdywał poezję, w deformacji – prawdę. Bohaterowie jego obrazów wyglądają, jakby uczestniczyli w przedstawieniu, którego nikt już nie rozumie. Dzieci w teatralnych kostiumach, aktorzy o pustych oczach, błazny i marionetki – to nie figury z karnawału, lecz alegorie ludzkiego losu. W ich twarzach odbija się nie tylko absurd istnienia, ale też delikatne współczucie malarza.
Kolor w jego obrazach jest zgaszony, pastelowy, jakby zamglony. Linie miękkie, niemal drżące. Wojtkiewicz nie buduje monumentalnych kompozycji – raczej kameralne sceny, które przypominają sen lub wspomnienie. To nie świat idei, lecz krucha rzeczywistość emocji. Jego malarstwo nie epatuje symboliką, nie szuka metafizyki – jest raczej notatnikiem nastrojów, cichą próbą uchwycenia ulotnego stanu duszy.

Witold Wojtkiewicz, portret Maryny Raczyńskiej, 1905|żródło: Wikipedia
Między Wyspiańskim a Przybyszewskim
Dorastał w cieniu Stanisława Wyspiańskiego – artysty totalnego, dla którego sztuka była formą duchowego odrodzenia narodu. Wojtkiewicz patrzył na ten patos z dystansem. Nie dlatego, że mu zaprzeczał, lecz dlatego, że przeczuwał jego kres. Wyspiański wierzył w odkupienie przez piękno, Wojtkiewicz rozumiał, że świat jest już zmęczony tą wiarą. Jego malarstwo to antyteza heroizmu – pełne kruchości, melancholii i współczucia wobec ludzi, którzy utracili pewność, że sztuka cokolwiek zbawi.

Witold Wojtkiewicz, Baśń zimowa Turniej, 1908|źródło: Wikipedia
Z kolei duchowy przywódca modernistów, Stanisław Przybyszewski, głosił ideę „nagiej duszy” – sztuki jako wyznania, artysty jako kapłana. Wojtkiewicz z delikatną ironią odrzucał tę wizję. W jego świecie dusza jest naga nie dlatego, że dąży do oczyszczenia, lecz dlatego, że nie ma się już w co ubrać. To rozpoznanie nie jest bluźnierstwem, lecz współczuciem wobec człowieka, który nie potrafi już wierzyć w transcendencję, a mimo to wciąż szuka sensu.
Zielony Balonik i teatr codzienności
Kabaret „Zielony Balonik” był miejscem, w którym artyści testowali granice ironii. Wojtkiewicz czuł się tam u siebie. Teatr, maska, absurd – to jego języki. W rysunkach publikowanych w Liberum Veto czy Museionie wyśmiewał pretensje i mitologie epoki, ale robił to z czułością. Wiedział, że każda karykatura jest też portretem. W satyrze nie chodziło mu o ośmieszenie, lecz o zrozumienie ludzkiej słabości.
Pod maską błazna krył się melancholik. Wojtkiewicz był jednym z tych artystów, którzy w śmiechu potrafili dostrzec cień, a w smutku – absurd. Jego sztuka była jak rozmowa w półmroku: nieoczywista, pełna podtekstów, ale szczera. Pokazywała, że ironia może być formą empatii, a nie drwiną.
Modernizm w wersji środkowoeuropejskiej
Twórczość Wojtkiewicza ma wyraźne pokrewieństwo z modernizmem środkowoeuropejskim. Łączy polską tradycję symbolizmu z wiedeńską introspekcją i czeskim intelektualizmem. Nie jest dekoracyjna jak secesja Klimta ani chłodna jak praskie manifesty grupy „Mánes”. Jego malarstwo to duchowy autoportret epoki – z jej niepokojem, melancholią i delikatnym sceptycyzmem wobec własnych ideałów.

Witold Wojtkiewicz, Planty Park w Krakowie, 1905, Muzeum Narodowe w Warszawie
Wojtkiewicz, podobnie jak Egon Schiele, malował samotność i napięcie, ale robił to z większym spokojem. Jego dramat jest cichy, nie teatralny. Świat, który tworzy, nie wybucha, lecz rozpływa się w półtonach. W tym sensie jest bliższy poetom niż malarzom – jego obrazy można czytać jak wiersze o przemijaniu.
Czułość wobec końca

Witold Wojtkiewicz – Wegetacja, 1905, Muzeum Narodowe w Warszawie ;;;fot.
Kraków, w którym żył, miał w sobie coś z miniaturowego Wiednia – tę samą kulturę zmęczoną własnym splendorem i tę samą potrzebę duchowej analizy. W kawiarniach i salonach mieszały się rozmowy o sztuce, filozofii i śmierci. Artyści żartowali z końca świata, wiedząc, że to żart bardzo poważny. Wojtkiewicz potrafił nadać temu tonowi kolor i formę.
Jego melancholia nie była ucieczką, lecz rozpoznaniem. Wiedział, że śmiech i smutek to dwie strony tej samej prawdy. W jego obrazach – od cyklu Ceremonie po Procesję – powaga i ironia tańczą ze sobą w rytmie, który znamy z końców epok: wtedy, gdy wszystko staje się jednocześnie piękne i absurdalne.
Krótki żywot, długie echo
Zmarł wcześnie, w 1909 roku, mając zaledwie dwadzieścia osiem lat. Jego dorobek to tylko kilka lat intensywnej pracy, wystarczył, by wpisać go na stałe w historię polskiego modernizmu. Nie budował legendy, nie zabiegał o pozycję. Zostawił po sobie obrazy, które nie starzeją się, bo nie opisują świata zewnętrznego, lecz wnętrze człowieka: jego śmieszność, lęk, godność i potrzebę sensu.
Witold Wojtkiewicz, malarz maski i milczenia, to jedno z najsubtelniejszych ogniw europejskiego modernizmu. Pokazał, że sztuka może mówić szeptem, a mimo to wybrzmieć jak wyznanie całej epoki. W czasach, gdy świat potrzebował manifestów, on wybrał cichą ironię. I może właśnie dlatego jego głos brzmi dziś tak wyraźnie.
Fot. u góry: Witold Wojtkiewicz, Za Murem, 1906
Aleksandra Adamczewska


