Rynek polski i zagraniczny. Czy można postawić znak równości?
05.03.2013
Dla kolekcjonerów, Kolekcjonowanie
Pytanie zawarte w tytule z góry można uznać za czysto retoryczne, gdyż każdy, kto choć trochę interesuje się rodzimym rynkiem sztuki wie, że w kwestii sprzedaży dzieł sztuki nie jesteśmy krajem przodującym. Nie zmienia to jednak faktu, że takim właśnie chcielibyśmy być.
Mam jednak wrażenie, że długo jeszcze – wbrew pojawiającym się w mediach informacjom – polski rynek sztuki będzie pogrążony w pewnej formie regresu. A dlaczego? Przyczyn jest kilka. Przede wszystkim wydaje się, że najważniejszą kwestią są uwarunkowania historyczne, które spowodowały, że w odczuciu społeczeństwa, sztuka nie mieści się z tzw. piramidzie potrzeb – lub też znajduje się na jej szarym końcu. Biorąc pod uwagę, że obywatele naszego kraju nie mają wewnętrznej chęci posiadania dzieła sztuki, to na drodze prostej kalkulacji można dość do wniosku, że jej sprzedaż będzie też w pewnym stopniu problematyczna. Inaczej dzieje się na rynkach zachodnich, gdzie świadomość obywateli jest znacznie wyższa, w związku z tym również potrzeba posiadania dzieła sztuki znajduje odzwierciedlenie w jej sprzedaży. Na szczęście jednak, także w naszym kraju zauważa się stopniowy wzrost transakcji, co pozwala dobrze rokować na przyszłość – o ile, również wzrastały będą zarobki. A te – w kontekście inwestowania czy po prostu kupowania sztuki – są skutecznym blokerem.
Ale i na tę bolączkę rodzime domy aukcyjne znalazły sposób. Są to aukcje młodej sztuki, która na nieszczęście artystów, została wypromowana jako sztuka tania. Jest to ewenement, gdyż – wydaje mi się, że tylko w Polsce – realizacje młodych artystów – nawet, jeśli są bardzo dobre czy nowatorskie – zrównane zostały z kategorią wybitnej „taniości”. Jest to przykre, szczególnie w obliczu tego, że do tej pory nie wykształcił się u nas jakiś sensowny sposób promocji młodej sztuki, przez co – być może – naszym oczom nieustannie umyka jakiś nieodkryty talent. Pomimo tego, że – szczególnie w Warszawie – znajdują się instytucje, które rewelacyjnie spełniają rolę agentów, to i tak dostęp do nich jest niezwykle utrudniony. Błędne koło się zamyka. Niestety, w Polsce – inaczej, niż na rynkach zachodnich – coraz mocniej uwypukla się przepaść między artystycznym światem stolicy, a innymi miastami, w których ilość galerii sztuki jest stosunkowo ograniczona, a i sama kwestia utrzymania galerii komercyjnej dość trudna. Innym niepokojącym zjawiskiem jest bierność rodzimych galerii, które w bardzo małym stopniu prezentują się na zagranicznych targach. Zapewne wynika to z braku odpowiedniej ilości funduszy czy też prestiżowej oferty, co jednak nie oznacza, że znaczna część galerii nie ma tego typu aktywność po prostu ochoty. Bo po co? Uznając bowiem, że działalność lokalna jest jak najbardziej wystarczająca, niemalże całkowicie wyłączają się z życia zarówno międzynarodowego, jak i ogólnopolskiego. Stąd też, bardzo często z mizernym skutkiem, polscy artyści na własną rękę próbują szukać szczęścia poza granicami naszego kraju, odbijając się od renomowanych czy chociażby aktywnych galerii z powodu braku oparcia w instytucji polskiej.
Inna kwestia to także nastawienie domów aukcyjnych, które w dużej mierze realizują politykę typu popyt-podaż. Wspomniałam powyżej, że największą część sprzedaży aukcyjnych w Polsce to sztuka młoda, która promowana jest w mediach, jako sztuka tania. I oczywiście, jest to dobry manewr marketingowy, który sprawia, że przeważnie, w ramach tego typu aukcji sprzedaje się ok. 90%. wystawionych obiektów. Ale jaki artysta ma z tego zysk? Jeśli przyjmiemy, że obraz średniego formatu zostanie wylicytowany za kwotę ok. 1000 zł (przy wartości wyjściowej 500 zł), to po odliczeniu kosztów pochłanianych przez dom aukcyjny, artyście takiemu zostanie ok. 500 zł – od którego musi zapewne odprowadzić jeszcze podatek. Co w ten sposób zyskuje? Można powiedzieć, że pewną formę popularności artysty ze specjalizacją aukcyjną – pojawia się w katalogach, zestawieniach rocznych, materiałach prasowych. Co traci? Wiarygodność rynkową, szczególnie, gdy swoje prace wystawia w galeriach lokalnych po wyższych cenach. I znowu stajemy przed trudnym pytaniem – czy sprzedawać i cokolwiek zarabiać, czy też trzymać się sztywnych zasad i sukcesywnie razem z odpowiednimi galeriami budować swoją markę? Nie ma tu jednej odpowiedzi, która i tak weryfikowana jest przez życie. Z drugiej strony, nie możemy także generalizować. Istnieją artyści, którzy poprzez wystawianie się na tego typu aukcjach, zyskali już pewną formę prestiżu, przez co każdorazowo ich obrazy sprzedawane są za ceny sięgające nawet 6000 zł. Ale niestety, takich twórców jest tylko garstka.
Poza tym, nie tylko młodą sztuką polski rynek stoi. Znakomicie radzi się sektor malarstwa dawnego i współczesnego. Zauważa się, że w naszym kraju – inaczej, niż na rynkach zachodnich – w dalszym ciągu dobrze sprzedawane są dzieła uznanych już twórców. I nie ma do końca znaczenia czy będzie to Brandt, Wyspiański czy też Pągowska czy Opałka. Chodzi o formę pewności inwestycyjnej, a także – nie oszukujmy się – przywiązania do tradycji. Poważni kolekcjonerzy lubują się w posiadaniu dzieł wybitnych, których wartość ukonstytuowana została już przez historię. I analizując tę sytuację, dobrze jest zauważyć pewną różnicę, która uwidacznia się w zestawieniu tych mechanizmów, z zagranicznymi domami aukcyjnymi, które prowadzą różnorodne, tematyczne aukcje. W Polsce kategoria różnorodności jest niezwykle uboga, co zapewne podyktowane jest uwarunkowaniami ekonomicznymi.
Punkt kolejny to targi sztuki. Nie będę poświęcała temu zagadnieniu zbyt wiele czasu, gdyż temat ten został przeze mnie dość dokładnie opisany artykule: O polskich targach sztuki słów kilka…, do którego zainteresowanych odsyłam. Warto jednak w tym miejscu zaznaczyć, że Polska nie posiada żadnej, prestiżowej imprezy tego typu. W zasadzie jest to przykre, że powstałe w tym roku Art 13 London Art Fair miały większą promocję i są bardziej rozpoznawalne w Europie, niż trwające już dziesięć lat Warszawskie Targi Sztuki.
Czy jeszcze coś? Oczywiście. Można rozpisywać się na temat kulejącego systemu relacji artysta-galeria czy też galeria-klient. Można także ubolewać nad niedostatkiem dobrych, agentów, którzy – tak, jak ma to miejsce poza granicami naszego kraju – dbaliby o twórczość artystów, których mają pod opieką – i nie chodzi tu jedynie o galerie, która często w roli owych agentów występują. Można pisać czy też wskazywać pewne luki czy też zjawiska, którym warto by się przyjrzeć z dystansu, tylko pytanie jest takie – czy komukolwiek będzie się chciało zastany i jakoś funkcjonujący model zmieniać?